Aż pewnego dnia słyszycie, że wasi znajomi, kuzyni, sąsiedzi przygarneli staffika ze schroniska. Matko Bosko, jeszcze jakby mało było atrakcji to właśnie ZE SCHRONISKA - najgorsza opcja, no bo to nie wiadomo jaki ma rekord w policyjnych kartotekach no i skoro trafił do ochranki to pewnie dlatego, że poprzedni właściciel stracił ucho albo kończynę przez niego. Tak to mniej więcej wyglądało w naszym przypadku:
Ech, no tak. Pierwsza wizyta zapoznawcza u nas w domu. Rodzina dzwoni telefonem spod klatki: "Dzwonimy, żeby nie rozjuszyć jej domofonem. No, to wchodzimy, otwórzcie". Skradają się po klatce z duszą na ramieniu. Lilka śpi - nie rozjuszona jak zawsze. Dziadek wchodzi jako ostatni - jest najsłabszy, mógłby sobie nie poradzić z atakiem amstaffa. Wujek zachowawczo poklepał ją po głowie ale bacznie obserwuje czy nie rzuci się do gardła. Koleje spotkanie w domu mamy, która obczaja Lilkę przez okno a potem przyjmuje bezpieczną odległość za drzwiami, na wypadek gdyby kły naszej bestii miały by wbić się w jej łydkę. Rozmowa przez skajpa z ojcem - wielkim entuzjastą psów: " To ta rasa co jest na liście psów zakazanych?". No i ogólny strach przed spotkaniem Lilki z naszym potencjalnym potomkiem (Na pewno wyszarpie z kołyski i skonsumuje jak tylko spuścimy ją z oka). Koleżanki w pracy, wspinają się na wyżyny swojej kreatywności i wymyślają nagłówki gazet w stylu "Porzucił ją konkubent, pożarł amstaff" albo "Zjedzona żywcem przez bestie, konała w mękach". Podobnie wypadają reakcje osób postronnych na spacerach.
Przykre to trochę, że za tak kochanymi, wiernymi i oddanymi psami ciągnie się smrodek mitu psa mordercy. Choć w sumie nie dziwota, jak się kto naoglądał / nasłuchał wybiórczych materiałów. Mit ma to do siebie, że bardzo szybko się rozprzestrzenia i zakorzenia. Ale trzeba wyrwać chwasta i odczarować staffiki i pity. Taki też cel stawiamy przed sobą.