wtorek, 5 lipca 2016

/ Szczawnica / Dunajec / Trzy Korony / czyli relacja z Pienin, cz.2


Zgodnie z zapowiedziami, przyszedł czas na drugą część  relacji z naszego wypadu w Pieniny. Po zejściu całej okolicy naszej kwatery we wsi Mizerna, postanowiliśmy zapakować Lilkę w samochód i objechać Jezioro Czorsztyńskie wkoło. Droga doprowadziła nas jednak nieco dalej czyli nad Dunajec. Podobnie, jak w przypadku Jeziora, znalezienie wolnego dostępu do rzeki graniczyło z cudem. Wszędzie prywatne kwatery, zajazdy i oberże. Na swobody spacer brzegiem rzeki nie ma co liczyć, dlatego przebiliśmy się na stronę słowacką i oto znaleźliśmy się w innym świecie. To niebywałe, jak różni się podejście do tematu po przekroczeniu granicy.


POLSKA 
- nagromadzenie turystów na metr kwadratowy przekraczające nasze granice wytrzymałości
- wszędzie reklamy, banery. Każdy skrawek płota obwieszony informacjami nt. noclegów, 
   kwaśnicy, wypożyczalni kajaków, spływów tratwami itp. Reklam było chyba więcej niż drzew
- gwar, stragany z badziewiem, zapchane parkingi, niepilnowane dzieciaki pchające się pod koła

SŁOWACJA
- spokój, sielanka, szum rzeki i świerszcze, wszechogarniająca zieleń łąk, minimum cywilizacji
- zero ludzi - nie tylko turystów ale ludzi w ogóle, nikt nie krzyczał na rodzinę, nie kosił trawnika, 
  nie ryczał silnikiem  świeżo zakupionego kłada, nie darł ryja znad grilla, nie śpiewał hymnu
- zero reklam, czyste płoty, czyste podwórka, nie zobaczyliśmy jednego banerku nt. czegokolwiek
- małe domki nie wyglądające jak powierzchnie reklamowe. Zadbane ogródki bez krasnali z gipsu
- zero biegających wolno i ujadających psów - szok! Wszystkie furtki zamknięte, nic nie pałętało  
  się samowolnie poboczem, cóż za ulga. Jedyny zwierzak, jakiego minęliśmy to spasiona kura

Przeszliśmy przez wieś i skręciliśmy na pola. Po kilkuminutowym spacerze byliśmy już nad wodą. Okolica czysta, żadnych śmieci, grilli i innego syfu. Lilka hasała w zaroślach a jak się dorwała do wody, nie sposób ją było oderwać. Dopiero tam można było na spokojnie i bez gwaru turystów docenić uroki przyrody. Dunajec jest wspaniały, zimny i czysty a nurt wody bardzo szybki. Przepięliśmy Lilkę na linkę zaczepioną o drzewo a sami przysiedliśmy na kamorach. Po kwadransie wbiegania do wody, rzucania się na brzegu i skakania na nas, Lilka połączyła całą naszą trójkę  magicznym splotem węzłów i pętelek. Po wydostaniu się z tej plątaniny ruszyliśmy dalej.

SZCZAWNICA - WODOSPAD



Dalej skierowaliśmy się ku Szczawnicy, nad wodospad mieszczący się u wejścia na szlak. Kuba wyszukał to miejsce wiedząc, jak bardzo uwielbiam tego typu atrakcje #lovekuba. Podeszliśmy pod wodospad od dzikiej strony, przez mostek - Lilka niepewnie pokonała kładkę (podobnie straszną jak wcześniejszy pomost KLIK) i stanęła jak wryta na widok taaaakiej wody lejącej się z szumem z nieba. Po pierwszym szoku rzuciła się w jego kierunku. Bardzo zabawnie przy tym wyglądały jej stopy - miedzy maksymalnie rozczapierzonymi paluszkami pojawiła się, nie wiadomo skąd, błona i nasza kaczuszka pełzała dzielnie po śliskich kamorach próbując zanurzyć łepek w poszukiwaniu patyczków. Zauważyliśmy, że generalnie w pobycie nad wodą chodzi jej głównie o utopione w niej patyki - ona próbuje je ratować :) Wyciągnie na brzeg każdy kawałek drewna, jaki znajdzie się w jej zasięgu. Stąd sądzimy, że była by idealnym pracownikiem tartaku. Ona ma w oczach jakąś sondę, która podpowiada jej, ze pod stertą kamieni na dnie, ukryty jest badyl. Wkłada ryj pod wodę, rozrzuca kamienie na bok i ratuje patyk. Gorzej kiedy się okazuje, że patyk jest w istocie częścią korzeni drzew - ale co tam, to nie przeszkoda przecież, żeby wyrwać drzewo z korzeniami. Po wymoczeniu dupki w lodowatej wodzie i sesji nad wodospadem zatrzymaliśmy się w Szczawnicy. 

SZCZAWNICA - PIJALNIA WÓD






Pijalnia wód to jedno z żywszych wspomnień z dzieciństwa - ohydna, słona woda, pita z ceramicznego kubka z dziubkiem (zwanym też ogonkiem). Musiałam odtworzyć ten klimat. Kuba dość niechętnie ale zgodził się na wjechanie do turystycznego centrum Szczawnicy. Nabyliśmy kubek, kupiliśmy wodę - przekonaliśmy się, że nadal jest tak samo ohydna w smaku, jak to zapamiętaliśmy przed laty i poczuliśmy się przez chwilę jak dzieciaki. Od razu zaznaczę, że Lilka nie została wpuszczona do zabytkowego wnętrza. Nad pijalnią góruje budynek Inhalatorium. Biały gmach, w którym czas się zatrzymał. Na zdjęciu widać hol, z jednym z najpaskudniejszych elementów wystroju tego typu miejsc, czyli paprociami w drewnianych donicach a la beczki. Fajna miejscówka dla wszystkich miłośników stylu retro - prl. Tu równiez nie moglismy wejśc z psem ale na około budynku roztacza się park, w którym Lilka zaznała trochę ochłody w tej hiper upalny dzień.

TRZY KORONY




Kontynuując spacer nad Dunajcem dotarliśmy pod Trzy Korony. Nie wiem, jak udało mi się wspiąć kiedyś na ten szczyt. Z Lilką nie podjęliśmy tego wyzwania ale już sam spacer z takim widokiem był dla nas czymś niecodziennym. W tym miejscu rzeki występuje spore nagromadzenie tratw i flisaków. Lilka nie ogarniała tematu i postanowiła obszczekać KAŻDĄ przepływająca obok nas wycieczkę a państwo z tratw robili jej zdjęcia. Tym oto sposobem biały kundel w górach stał się atrakcja turystyczną. Powinniśmy za to pobierać opłaty, jak za zdjęcia z białym misiem na Krupówkach. Zostawiliśmy turystyczny gwar z tyłu i podeszliśmy wzdłuż wody pod sam szczyt gdzie, na polanie, odbywał się plener malarski. Panie w słomkowych kapeluszach, przygryzające pędzle albo rozrabiające farby wodą z Dunajca to był kolejny retro widok tej wycieczki. Taki trochę młodopolski piknik pod wiszącą skałą ;) Mam wrażenie, że o ile nad polskim morzem zmieniło się wszystko odkąd byłam dzieckiem, tak w górach można jeszcze odnaleźć wspomnienia dawnego świata. W drodze powrotnej zjedliśmy coś mega pysznego czyli razowe podpłomyki z kiszoną kapustą, doprawiane śmietaną z kminkiem i serem - doskonały wybór na mniejszy głód, polecam jeśli kiedyś będziecie mieli okazję spróbować !

Po tym, pełnym atrakcji dniu, Kuba ściągał skórę z karku poparzonego podczas spaceru po słowackich bezdrożach a Lilka padła na kanapę i spała do rana. Nie denerwował ją jork gospodarzy, nie skusiły zapachy z wieczornego grilla ani ryczące barany. Tak w skrócie przedstawiał się nasz pierwszy wyjazd w góry z psem. Już nie mogę doczekać się powtórki. Najlepszą częścią tego typu wycieczek jest zawsze Lilka a właściwie uśmiech, który nie schodził jej z ryja. Pomimo pewnych niedociągnięć w domku, totalnego żaru, jaki lał się z nieba i awarii samochodu w drodze powrotnej, jej zadowolona morda, uwieczniona na zdjęciach wynagradza wszystko #lovelili. Jeśli zaciekawił Was temat a przegapiliście częśc pierwszą relacji nic straconego, znajdziecie ją TU.

Brak komentarzy :